27 maja 2007

Kiss me, I`m Polish, czyli flaczki w Dublinie...

Nareszcie urlop...
Dźwięk budzika bezlitośnie przerywa krótki sen, tupot białych mew o świcie wcale nie pomaga.
Jak te cholerne mewy znów znalazły się w mojej głowie? Podejrzewam, że Pan Smirnoff, z którym spędzałem poprzedni wieczór mógł maczać w tym palce...

Autobus na lotnisko, a potem uroczy czas spędzony w hali odlotów, rzecz jasna mój lot jest opóźniony, zbyt pięknym byłoby odlecenie o czasie.
Po obwąchaniu conajmniej połowy zapachów dostępnych w perfumerii, rzuceniu kilku tęsknych spojrzeń na półkę z single malt oraz przymierzeniu kilku par niedorzecznie drogich okularów przeciwsłonecznych, moich uszu dobiegł wyczekiwany komunikat - opóźniony lot do Dublina, bramka numer jeden...

Boeing 737, jakis mały taki, ;) nieważne, 27,300 funtów ciągu (w każdym razie tak twierdzi producent) pod dupą powinno wystarczyć żeby to żelastwo oderwało się od ziemi. Na pokładzie pasażerów wita przeuroczy Manuel, koleś żywcem wyrwany z wenezueksiej telenoweli, który niestety z angielskim, jak również z dykcją jest nieco na bakier, co sprawia, że mogę jedynie domyślać co chciał, lub też próbował nam przekazać. Być może w jego przypadku nie umiejętność otwierania ust podczas mówienia była kluczowym czynnikiem w kwestii jego zatrudnienia.
Lot jak to lot, nuda, chmury, czasem coś się uda dojrzeć na dole, chmury...

Pożegnawszy się z sumą 12 ojro wbijam się w air coach, który to ma mnie szybko i wygodnie przetransportować do celu. Wygodnie, owszem, szybko - niestety nie. Po pierwsze korki, po drugie autobus psuje się na 3 przystanku, następny zjawia się po 45 minutach...

Koniec końców szczęśliwie docieram do celu i po krótkim spacerze wlewam w siebie winko z niejaką Bałdycką.
Winko winkiem, a Dublin? Nie ukrywam, podoba mi się, zarówno pod względem architektonicznym jak i rzeźby terenu wokół niego. Szczerze powiedziawszy dziwnym by było gdyby mi się nie podobał po beznadziejnie płaskim i nudnym krajobrazie południowo-zachodniej Anglii, jak i prawie tak samo nudnym Bristolu.

Jednak nie o architekturze ani krajobrazie chcę powiedzieć. Pierwsza rzecz jaka rzuciła mi się w oczy podczas zwiedzania to wszechobecność rodaków. Przemierzając dublińskie ulice czuję się niemal jak w domu. Na ulicach ciągle słychać polski język, polski śmiech, widać polskie gęby, głowy sobie nie dam uciąć, ale wydaje mi się, że więcej słychać tu polskiego niż angielskiego - pomimo faktu, że językiem urzędowym w Irlandii ciągle jest angielski ;)
Jest to jeden z niewielu przypadków, w których patrząc na statystyki nie mam wrażenia, że pan i jego pies nie mają po trzy nogi. Powiem więcej, liczby opisujące skalę emigracji zarobkowej polaków, choć dość zatrważające, nie są w stanie oddać obrazu tego zjawiska, w taki sposób w jaki może to zrobić 30 minutowy spacer ulicami Dublina, Londynu. Po takich dużych miastach można się tego spodziewać, prawda? Zgadnijcie ile czasu upłynęło, zanim spotkałem rodaków w turystycznym miasteczku na południowo zachodznim wybrzeżu Anglii? Niespełna 15 minut...

Pora na gwóźdź programu. Po skręceniu w jedną z uliczek widzę polski sklep, obok polski fryzjer - nic dziwnego - idę dalej, kolejny polski sklep, na pięterku restauracja. Spoglądam na skrócone menu wywieszone na szybie - zestaw obiadowy - nic mi to nie mówi, danie dnia, flaczki, bigos, fasolka po bretońsku + chleb gratis. Flaczki, bigos... i chleb, na pewno prawdziwy chleb, nie gąbka bez smaku, która prędzej spleśnieje niż zrobi się czerstwa. Flaczki - bogowie - flaczki!
Wchodzę do środka i od razu kieruję się do góry. Wita mnie zapach polskiej jadłodajni, coś pomiędzy kolonijną stołówką a barem mlecznym. Stoję i gapię się jak głupek na żarcie, kucharz za ladą zagaduje po polsku: - Co dla Pana? - Flaczki...

Nie spodziewałem się rewelacji, z uśmiechem na twarzy i pocałowaniem w rękę przyjąłbym każdy flaczkopodobny wynalazek, jaki nie raz miałem już okazję jeść w knajpach w Polsce. Kto miał wątpliwą "przyjemność" poznania angielskiej "kuchni" z pewnością wie co mam na myśli, kto nie miał i moje kulinarne bolączki są dla niego czystą abstrakcją - mogę go zapewnić, że może wierzyć mi na słowo i traktować ten fakt jako powód do szczęścia.

Pierwsza łyżka powoli wędruje do ust, przymykam oczy, smakuję powoli...
Flaczki, rzesz ty w mordę kopany, prawdziwe flaczki, gęste, tłuste, przyprawione. Nie skisła, flakopodobona galareta z kondoma, którą trzeba wrzucić do garnka i zasypać majerankiem dla poprawienia wrażeń wizualnych. Klasa. Naprawdę ktoś się postarał.
Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że będąc w Polsce ani razu nie jadłem tak dobrych flaków na mieście - podkreślam na mieście, gdyż żadne flaki nie mogą się równać flakom mojej mamy - a kto twierdzi inaczej znajduję się albo w tej skrzywdzonej części populacji, która nie jadła flaków mojej mamy, lub też flaków w ogóle nie jada. Nikt nie jest doskonały...
Jem powoli, rozkoszując się każdą łyżką, jest pięknie, chyba mógłbym się popłakać...

I dla takich chwil warto żyć. To są właśnie te chwile, które pamięta się aż po kres dni... Esencja życia - małe katharsis możliwe dzięki czemuś tak banalnemu jak konsumpcja miski flaczków.