05 września 2007

Przepraszam, czy tu uczą?

Wiele osób wiesza psy na polskim systemie edukacji i trzeba przyznać, że nie bez kozery.
Sam niejednokrotnie przeklinałem szkolną ławę i nie kryję satysfakcji z faktu, że moja przygoda z polską oświatą jest zamkniętym rozdziałem, do którego nie mam zamiaru wracać.

Nie trzeba się długo zastanawiać aby zacząć wymieniać grzechy polskiego szkolnictwa.
Przeładowanie programu zbędną wiedzą encyklopedyczną, często fatalnie dobierane podręczniki, zero nacisku na przygotowanie do funkcjonowania na rynku pracy, oraz na rozwijanie umiejętności praktycznych. Jak się zapewne domyślacie ta lista mogła by być o wiele dłuższa, nie sądzę jednak aby przedstawienie jej w pełnej krasie miałoby większy sens, każdy z Was z pewnością może dopisać do niej kilka grzeszków. Jeśli dodamy do tego chroniczne niedofinansowanie oraz fanaberie kolejnych ministrów edukacji, których nota bene, wysłałbym na przymusowe dokształcanie, opcjonalnie proponowałbym siemię konopne winem zapijać, przed naszymi oczami powoli zaczyna majaczyć smutny obraz polskiej szkoły.

Do tego obrazu nędzy i rozpaczy trzeba niestety dodać jeszcze jeden element. Elementem tym jest poważny z problem z doborem kadr. Oczywiście, że nie jest to żadną nowością, lecz jak mówi powiedzenie diabeł tkwi w szczegółach, a kwestia doboru kadr kryje w sobie jeden szczegół...
Nie mówi się o nim publicznie, w zasadzie to chyba nie mówi się o nim w ogóle, pytanie tylko dlaczego? Otóż, natura tego problemu praktycznie wyklucza jakąkolwiek publiczną dyskusję na jego temat, cóż takie czasy....

Jaka jest więc natura tego problemu? Prozaiczna - zawód nauczyciela w dużej mierze został zmonopolizowany przez płeć piękną. Tak się akurat złożyło, że całe masy pań odnajdują w sobie powołanie i postanawiają zostać pedagogami, lub jak kto woli pedagożkami, nomen omen jestem gorliwym zwolennikiem określenia numer dwa. Jest więc powołanie a wraz z nim niemal święte przeświadczenie o tym, że to wystarczy aby sprawdzić się w zawodzie. Dlaczego tak wiele kobiet sądzi, że świetnie się sprawdzi w pracy z dziećmi, tudzież młodzieżą? Nie wiem, nie potrafiłem odnaleźć logicznego wytłumaczenia tego zjawiska, a twierdzenie, że jest się ku temu predysponowanym z racji bycia kobietą jest dla mnie co najmniej niedorzeczne.

Nazwijmy wcześniej opisane założenie teorią, jak jest więc z praktyką? Z praktyką jest tak, że jest oddzielona od teorii sporą przepaścią, którą trzeba pokonać. Niektórzy zaprzęgają do działania szare komórki i przedostają się na drugą stronę, niestety zdecydowana większość po prostu robi krok naprzód i uderza ryjem w glebę. Praktyka krzyczy zaś - Takiego wała!!!

Panie pedagożki jednakże wydają się być rasą genetycznie uodpornioną zarówno na krzyki praktyki jak i podszepty rozsądku, że o uderzeniach ryjem o glebę rzeczywistości nie wspomnę. Być może są zawody, w których cechy te mogły by okazać się przydatne, mogę jednak z całą pewnością stwierdzić, że zawód nauczyciela nie jest jednym z nich.

Aby nie być gołosłownym, pozwolę sobie zamieścić kilka przykładów, które moim zdaniem świetnie ilustrują istotę problemu vide brak kompetencji, tudzież daleko posunięte bezmózgowie.

Na początek przykład niezwiązany z nauczaniem, jednakże bardzo jaskrawy, przez co warty przytoczenia.
Rzecz dzieje się w szkole podstawowej, chyba w drugiej klasie. Do klasy wpada pani higienistka (dla niewtajemniczonych, tak kiedyś określało się szkolną pielęgniarkę) i zapowiada, że będzie sprawdzała czy nie mamy wszy - praktyka dość powszechna w tamtym okresie - nic dziwnego. Na czym polegał tak zwany "bajer"? Na tym, że pani higienistka postanowiła zaprząc do działania swoją inwencję twórczą i zamienić rutynowe poszukiwanie pasożytów w coś nieco bardziej spektakularnego. Przed tablicą zostało ustawione krzesło, na którym wywołana osoba siadała frontem do audytorium a higienistka przetrząsała jej włosy.
Nieco niezręczna sytuacja, prawda? Na tym jednak nie koniec. Gwóźdź programu pozwoliłem sobie zostawić na koniec. Przed rozpoczęciem przedstawienia zostało nam zapowiedziane, że jeśli u kogoś zostaną znalezione wszy fakt ten zostanie ogłoszony wszem i wobec na forum klasy.
W tym momencie mógłbym pozostawić tę sytuację bez komentarza, ale nie mogę się powstrzymać. Jak mawiają anglojęzyczni - Newsflash! Dzieci są okrutne. Ciągle nie potrafię sobie wytłumaczyć jak można być tak dogłębnie durnym i pozbawionym wyobraźni. Wydaje mi się, że większość osób potrafi odpowiedzieć na pytanie co by się stało z osobą, u której zostałyby odnalezione wszy, a fakt ten zostałby w celach pseudo profilaktycznych czy też wychowawczych (próbuję zgadywać) ogłoszony "publicznie". Jeśli jednak czytają to idioci, dla których odpowiedź nie jest oczywista, kolejny newsflash - dziecko to miałoby jak to się mawia lekko przejebane. Jak już wcześniej wspomniałem dzieci potrafią i bardzo często są okrutne. Drwiny, złośliwe uwagi, kawały, przezwiska, lista jest długa, pobyt w szkole także, a jeśli chodzi o te sprawy to dzieci mają nad wyraz dobrą pamięć. Na szczęście nikt nie miał wszy i tym razem wszystko skończyło się dobrze. Na koniec dodam tylko, że to żałosne przedstawienie odbyło się przy pełnej aprobacie pani wychowawczyni.

Przypomniała mi się jeszcze jedna historia. Prośba o skorzystanie z toalety, odmowa, bo przecież od tego jest przerwa i nie może ci się zachcieć w czasie lekcji, a jeszcze te czasy i ten wiek, że się słuchało nauczycieli. Efekt delikwent robi w gacie, na co nauczycielka z wielkim wyrazem zdziwienia na twarzy mówi: Jeśli aż tak Ci się chciało to trzeba było mówić! Bez komentarza. Dodam jedynie, że byłem świadkiem takiej sytuacji (o ile mnie pamięć nie myli) trzykrotnie w tym raz w kościele (próby przed pierwszą komunią). Co ciekawe natrafiłem na podobny przypadek niedotlenienia mózgu (osobista diagnoza, którą opieram w 100% na niczym) na studiach. Informuję, podkreślam pierwsze słowo, panią prowadzącą ćwiczenia, że idę do toalety, na co ona stwierdza, że nigdzie nie pójdę, bo ona się na to nie zgadza, gdyż jesteśmy na studiach i jesteśmy dorośli, więc mogę poczekać z toaletą do końca zajęć! Na co ja, zastanawiając się (jak zazwyczaj w takich sytuacjach) czy mam się śmiać czy płakać, odpowiadam, że jak słusznie zauważyła jestem dorosły i nie mam zamiaru pytać się o niczyje pozwolenie na wyjście do toalety. Ponownie bez komentarza.

Lekcja języka polskiego, uczymy się pisać rozprawkę, po części teoretycznej nauczycielka przedstawia nam tezę, która będzie tematem rozprawki i pyta się (a przynajmniej tak mi się wydawało) czy będziemy ją bronić czy obalać. Nie czekając na czyjąkolwiek odpowiedź (nie żeby ktoś miał zamiar się odzywać) radośnie obwieszcza, że będziemy bronić tezy. Miałem tego pecha, że się z nią nie zgadzałem i na domiar złego śmiałem tę opinię wyrazić na głos. Nawiasem dodam, że ten rodzaj pecha "prześladował" mnie aż do studiów. Babka nigdy nie darzyła mnie specjalną sympatią, ale tego dnia chyba coś w niej pękło. Zaczęła jechać po mnie jak po burej suce lekko się przy okazji zapowietrzając i jeszcze bardziej wkurzając, pewnie dlatego, że nie udało jej się ukryć gniewu. Dla mnie wyglądało to przekomicznie, gdyż była to kobieta filigranowa, blada jak ściana, z małym ustami, pomalowanymi kolorem "kurewska czerwień", które ściskała, gdy się zdenerwowała. Co ciekawe nawet jak się mocno wkurzyła pozostawała blada. Czyżby niedokrwienie mózgu? To co mówiła też było dość zabawne, Ty zawsze musisz być na nie, zawsze przeciwko klasie, zawsze, zawsze, zawsze...
Zawsze lejesz przez zapięty rozporek? ZAWSZE! Heh, co zrobić, czy to moja wina, że w jej podręczniku do pedagogiki czy też Jak poprowadzić lekcje polskiego for dummies nie było rozdziału o tym co zrobić jeśli uczeń ma odmienne zdanie od nauczyciela. Prawdę powiedziawszy to chyba większość nauczycielek zaopatrzyło w kompendia bez tego rozdziału, pewnie autorem także była kobieta.

Matematyka, omawiamy funkcje, pytam się babki dlaczego tam jest tak i tak, bo nie rozumiem. Wykrzyczana odpowiedź - Ja nie wiem co z Tobą jest! Jak ja mówię funkcja to Ci się jakaś blokada włączą chyba albo coś, ja nie wiem.... A przepraszam, zapomniałem, że pani tu tylko "uczy", my bad, już siedzę cicho.

Wspominając wybitne nauczycielki z jakimi miałem do czynienia w szkole podstawowej nie mogę nie wspomnieć o pani od muzyki. Miałem z nią zajęcia w 8 klasie, babka zaraz po studiach, pomieszanie faszystki z dewotką, bardzo możliwe, że także z nogą od stołu. Kobieta ta uważała za stosowne na lekcjach muzyki prawić nam o tym, że seksem należy czekać do ślubu, co też ona zrobiła i naprawdę warto (szczęśliwie oszczędziła nam szczegółów). Cała klasa była pozbawiona gustu, gdyż nie słuchała muzyki, którą ona aprobowała, ja natomiast byłem degeneratem pierwszego sortu, gdyż słuchałem muzyki, którą nienawidziła. Bardzo częste wybiegi osobiste i chamskie uwagi w stosunku to uczniów - rzecz normalna na jej lekcjach. Pamiętam, że nazwała jednego z moich kolegów pedałem, gdyż nosił kolczyk, pamiętam, że nieźle się odgryzł mówiąc, że nie powinno się używać słów, których znaczenia się nie zna.

Pora na klasyk. Tym razem rzecz dzieje się w liceum, lekcja polskiego. Pada pytanie: Co myślicie o głównej bohaterce? Zgłaszam się i odpowiadam: Słodka idiotka, na co nauczycielka zupełnie serio mówi do mnie - Na pewno tak nie myślisz.... Gdybym tylko wiedział, że ona potrafi czytać w myślach....

Przykłady nieprofesjonalnego i niedopuszczalnego zachowania nauczycielek niestety mógłbym mnożyć. Zamiast tego wolę zadać pytanie dlaczego sprawa przestawia się tak a nie inaczej? Dlaczego nigdy nie miałem do czynienia z nauczycielem, który ostawiałby cyrki, które są na porządku dziennym u nauczycielek? Żadnych napadów histerii, wrzasków, scen, gróźb, wybiegania z lekcji z płaczem. Może dlatego, że większość kobiet nie nadaje się do przewodzenia grupie? Rzecz jasna ta teza nie jest w stanie w pełni wyjaśnić wszystkich rodzajów dziwnych zachowań jakie można zaobserwować u żeńskiej części grona pedagogicznego. Nie zmienia to faktu, że według mnie wyjaśnia wiele, resztę w większości wypadków można wyjaśnić wścieklizną macicy (niestety nieuznawaną przez współczesną medycynę za chorobę). Wiedza i umiejętność jej przekazania to jeszcze nie wszystko, choć natrafienie na kogoś posiadającego jedno i drugie jest dość ciężkie. Co z tego, że ktoś jest świetnie przygotowany od strony merytorycznej i ma pomysł na przekazanie wiedzy jeśli nie potrafi zapanować nad klasą?

Klasa jak każda mniej lub bardziej formalna grupa podlega pewnym charakterystycznym szablonom zachowań. Nie posiadam zbyt dużej wiedzy na ten temat, jednakże z praktyki bardzo dobrze wiem, że jeśli grupie uda się wyczuć słabość u jednostki to wyeksploatuję tę słabość jak tylko będzie można. Tyczy się to zarówno nauczycieli jak i tych wewnątrz grupy, którzy zdecydowali się w ten lub inny sposób pozostać poza nią. Należy pamiętać, że nauczyciel startuje ze spalonej pozycji, jest po drugiej strony barykady, musi zdobyć szacunek, prestiż, zjednać sobie grupę, musi zostać jej liderem. Czy można ten cel osiągnąć histerią i pokazywaniem słabości psychicznej na każdym kroku? Szczerze wątpię. Niektórzy próbują terrorem i innymi mało wyszukanymi metodami, na które z całą pewnością nie powinno być miejsca w szkole, występują także hybrydy z pogranicza tyranii i histerii, szczerze mówiąc nie wiem co gorsze...

Wiele jeszcze mógłbym powiedzieć na temat, jednak im więcej o nim myślę tym bardziej mi się odechciewa go drążyć. Nic nie wskazuje na to, aby sytuacja miała ulec polepszeniu, bo czy możemy liczyć na jakieś sensowne zmiany w polityce kadrowej w szkolnictwie? Dialog na forum publicznym? Wątpię. Z całą pewnością nie możemy liczyć na zdrowy rozsądek kobiet, gdyż te problemu w ogóle nie dostrzegają. Każdą próbę polemiki na ten temat mogę podsumować powiedzeniem Gadał biskup do obrazu, gadała dupa do biskupa, a on do niego ani razu.

Nie chcę powiedzieć, że jest beznadziejnie, ale kolorowo także nie jest. Z całą pewnością problemów w szkolnictwie nie można bagatelizować. Nie sądzę jednak aby niedaleka przyszłość przyniosła znaczącą poprawę, nie widzę także aby ktokolwiek podejmował poważne kroki zmierzające ku naprawie polskiej oświaty.
Co więc robić? Nie wiem.
Pozostaje chyba tylko oddać się w ręce matki wynalazców...

17 sierpnia 2007

Planeta masek.

Ostatnio doszedłem do wniosku, że żyjemy na planecie masek. Nie jest to może specjalnie odkrywcze, ale cóż, podobno wszystko już było...

Podążamy przez życie kryjąc w zanadrzu arsenał masek na każdą okazję. Miliony sytuacji i powodów, miliony masek i tylko jedna gra - maskarada. Ma wiele imion i twarzy, nieważne jednak jak ją nazywamy, kurtuazja, hipokryzja, konieczność, spryt, czy też wyrachowanie, jej istota pozostaje niezmieniona.

Nie mam pewności, ale wydaje mi się, że towarzyszy nam od zarania dziejów, że jest tak samo stara jak ludzkość. Nic dziwnego, że trudno sobie wyobrazić sobie świat bez masek.
Maskarada często bywa kluczem do sukcesu, jest zwykłą koniecznością, czasem terapią, jest częścią nas. Czy jest czymś złym? Ludzka natura zawsze miała ciemną stronę, która przejawia się w każdej dziedzinie naszego życia. Nie sądzę jednak aby sam fakt zakładania maski był czymś złym, czymś o czym można powiedzieć, że zawsze jest złe. Zależy kto kiedy zakłada jaką maskę, zależy w jakim celu. Często używamy masek aby okłamywać innych, nic nowego, prawda? Co jeśli używamy ich aby okłamywać samych siebie?
Myślę, że wiele osób nie zdaje sobie sprawy, że poprzez ciągłe noszenie masek traci swoją tożsamość, zapomina jak wygląda ich własna twarz.

Dość oczywistym i naturalnym jest to, że nie chcemy pokazać swojej prawdziwej twarzy innym, że ukrywamy przed światem prawdę o sobie. Nawet jeśli decydujemy się przed kimś otworzyć, pozostawiamy sobie wyjście awaryjne, małą maseczkę lub dwie, tak na wszelki wypadek. Bardzo ludzkie...
Tak samo ludzkie jak skrywanie prawdy o sobie przed samym sobą. Chyba najtrudniej jest spojrzeć w oczy samemu sobie. Gdy z wielkim trudem zrzucisz ostatnią maskę, pokonasz ostatni bastion, to odbicie w lustrze wcale Ci się nie spodoba. Prawda potrafi być bardzo bolesna, zwłaszcza ta, która długo nie widziała światła dziennego, zwłaszcza ta o nas samych.

Jak już nie raz wspominałem ignorancja to rozkosz, a prawda dla zdecydowanej większości wcale nie jest wartością samą w sobie. Mało kto decyduje się aby jej szukać, mało kto potrafi udźwignąć jej brzemię. W życiu wszystko ma swoją cenę, a cena prawdy potrafi być bardzo wysoka. Brak popytu nie dziwi.

Mimo wszystko twierdzę, że za prawdę o samym sobie warto zapłacić. Oczywiście mogę się mylić, może nie ma już nas, nie ma twarzy, może pozostały tylko maski? Może nigdy nie było twarzy, może ta oryginalna twarz była tak straszna, że trzeba było ją ukryć? Nie wiem...
Wolę jednak wierzyć w to, że mam twarz, że to co widzę w lustrze nie jest kolejną maską.
I choć jak już wcześniej wspomniałem nie potrafię sobie wyobrazić ludzkości funkcjonującej bez masek, to często zastanawiam się jakby wyglądał świat gdyby maski nie istniały. Na pewno ciekawie... Myślę, że na pewno byłby lepszym miejscem, gdybyśmy nie musieli zakładać ich tak często, gdybyśmy byli zdolni patrzeć sobie w oczy.
Ktoś może powiedzieć, że walę głową w mur, być może, jednak jak to powiedział Kisiel, walenie głową w mur ma to do siebie, że ma wielką wartość poznawczą....

03 czerwca 2007

I want to break free.

Wskazówka zegara obojętnie przesuwa się do przodu, mija kolejna minuta, gdzieś w okolicach lewego ucha słyszę - nie robisz się młodszy...
Wiem, mruczę do siebie w myślach, zaraz potem zaczynają zalewać mnie obrazy z przeszłości.

Ci, których znałem, ci których wydawało mi się, że znam i ci, których już nie poznam. Większość z nich daleko, lub nie wiadomo gdzie, ale z pewnością daleko. Jak to mawiają w rozjazdach, jedni za pracą, drudzy za przygodą, trzeci pewnie sami nie wiedzą za czym... Coraz trudniej się spotkać, ba, czasem nawet zdzwonić, Twoje zdrowie - do słuchawki...

Chwilę potem pojawia się przykra świadomość, że większość rzeczy dane jest nam docenić dopiero, gdy staną się wspomnieniem. Tęsknota za latami beztroski, pozbawionymi realnych zmartwień, gdy poznawaliśmy świat, kiedy nie spoglądałem tak często na zegarek i potrafiłem się dziwić.
Jakie to banalne, oklepane, na kilometr trącące frazesem, jednak prawdziwe, aż chce się rzecz - coraz prawdziwsze. Aż strach pomyśleć co będzie potem, do cholery, przecież ja nie jestem wcale stary...

Nie robisz się młodszy...

Zgodnie z odwiecznym porządkiem dziejowym, młodzi gniewni sukcesywnie zamieniają się w starych wkurwionych. Praca, mieszkanie, rachunki, rodzina, odwieczna rzeźba gównie, używki, praca, rzeźba w gównie i jakoś się toczy. Niektórzy szukają ucieczki, niektórym z tym dobrze, niektórzy z niczego nie zdają sobie sprawy, pewnie są też i tacy, którym się wydaje, że ich gówniana rzeźba kiedyś zamieni się w złoto. Najprawdopodobniej jednak z czasem nawet muchy zaczną ją omijać szerokim łukiem.

Żal, tęsknota.... Dziwny rodzaj tęsknoty. Nie klasyczny, chyba pierwotny, zakodowany w genach. Cichy głos z wewnątrz, który z cierpliwością kropli wody spadającej na skałę, drąży duszę, by w końcu uderzyć w punkt ukryty w jej najgłębszych czeluściach, wtedy przeradza się krzyk.

Krzyczy.

Chcę być WOLNY!!!

Drze ryja, pokrzykuje, wyje, nie daje spać, nie daje spokoju.
Gdzie szukać tej wolności? Do cholery!!!
Chcę go przekrzyczeć. Bezskutecznie.

Kolejny raz popadam w błędne koło rozmyślań i dyskusji z samym sobą, szukam odpowiedzi. Zazwyczaj coś znajduję, nie jestem jednak do końca pewien czy są to odpowiedzi, raczej zbitek przykrych wniosków i refleksji na temat życia i samego siebie.
Może to takie pół-odpowiedzi, no w każdym razie zawsze coś - pocieszam się.

Szukam tej utraconej wolności, której nigdy nie posiadłem, szukam jej codziennie. Czasem udaje mi się odnaleźć jej skrawki. Wałęsają się tu i ówdzie zręcznie wplecione to w podmuch wiatru, to w zachód słońca, gwieździste niebo, lub zapach wiosennej nocy.
Czy tylko to mi pozostało? Łapczywie łapać chwile, karmić się okruszkami...

Gdzieś tam musi być przecież suto zastawiony stół, z którego można jeść i pić do woli. Trzeba go tylko znaleźć. Sprzedać wszystko i ruszyć przed siebie. I iść, i iść, i iść...

Tylko dokąd? Po prostu przed siebie, czy "do ciemnego kresu"?

Choć klapki kołyszą się i skrzypią poruszane wiatrem wytworzonym przez wewnętrzny skowyt to jeszcze kilka twardo się trzyma. Trzymają mnie. Pewnie do czasu.

Ja tymczasem zadaję sobie kolejne pytanie. Czy do jasnej cholery nie lepiej by było sobie przyspawać tych klapek, zalepić klejem, zabić deskami i mieć święty spokój?
Być jak "oni".
Sprzedać się, zlicytować. Nosić ze sobą pudełko z wazeliną i zawsze gotowy do lizania dup jęzor. Zamienić się na służbowy telefon, samochód wraz z miejscem na parkingu firmy. Upajać się błogim status quo jakie zgotowało nam społeczeństwo, poglądów najlepiej nie mieć, no poza tymi jedynie słusznymi rzecz jasna - te zawsze warto mieć. Zaczynać rozmowę w towarzystwie od tego ile się zarabia... Doznawać niebiańskiej rozkoszy, gdy staje ci wówczas, gdy możesz pomiatać innymi oraz spoglądać z góry na wykonujących niegodnie aristoi zawody - w szczególności, gdy jest to ktoś znajomy - orgazm gwarantowany. Istna idylla.
Można też nieco bardziej minimalistycznie. Taka opcja dla mniej ambitnych lub bardziej leniwych. Jakaś tam praca - bo rachunki się same nie płacą, jakaś tam żona - bo już był najwyższy czas i była akurat pod ręką - hipoteka na tysiąc lat bo przecież ceny astronomiczne a zarabiasz bardzo przyziemnie, i dziecko albo i dwójka - no bo jakby inaczej. I co? No jesteś kurwa poprawna i prawomyślna komórka społeczna, jak butem w ryj strzelił. Jakoś tam sobie żyjesz, wegetujesz, nie wiem. Idylli ciąg dalszy.

Mam wrażenie, że "oni" wcale nie musieli sobie zabijać czegokolwiek deskami, bo po prostu nie było czego. Wbrew pozorom okno bardzo łatwo można zastąpić judaszem.

A ja tymczasem, prawdę powiedziawszy czekam jak ta dupa, aż zerwie się właśnie Ta klapka. Obym tylko nie skończył z otwartymi klapkami i ręką w nocniku. Coś mi podpowiada, że mogłoby to być niezbyt miłe doświadczenie.

27 maja 2007

Kiss me, I`m Polish, czyli flaczki w Dublinie...

Nareszcie urlop...
Dźwięk budzika bezlitośnie przerywa krótki sen, tupot białych mew o świcie wcale nie pomaga.
Jak te cholerne mewy znów znalazły się w mojej głowie? Podejrzewam, że Pan Smirnoff, z którym spędzałem poprzedni wieczór mógł maczać w tym palce...

Autobus na lotnisko, a potem uroczy czas spędzony w hali odlotów, rzecz jasna mój lot jest opóźniony, zbyt pięknym byłoby odlecenie o czasie.
Po obwąchaniu conajmniej połowy zapachów dostępnych w perfumerii, rzuceniu kilku tęsknych spojrzeń na półkę z single malt oraz przymierzeniu kilku par niedorzecznie drogich okularów przeciwsłonecznych, moich uszu dobiegł wyczekiwany komunikat - opóźniony lot do Dublina, bramka numer jeden...

Boeing 737, jakis mały taki, ;) nieważne, 27,300 funtów ciągu (w każdym razie tak twierdzi producent) pod dupą powinno wystarczyć żeby to żelastwo oderwało się od ziemi. Na pokładzie pasażerów wita przeuroczy Manuel, koleś żywcem wyrwany z wenezueksiej telenoweli, który niestety z angielskim, jak również z dykcją jest nieco na bakier, co sprawia, że mogę jedynie domyślać co chciał, lub też próbował nam przekazać. Być może w jego przypadku nie umiejętność otwierania ust podczas mówienia była kluczowym czynnikiem w kwestii jego zatrudnienia.
Lot jak to lot, nuda, chmury, czasem coś się uda dojrzeć na dole, chmury...

Pożegnawszy się z sumą 12 ojro wbijam się w air coach, który to ma mnie szybko i wygodnie przetransportować do celu. Wygodnie, owszem, szybko - niestety nie. Po pierwsze korki, po drugie autobus psuje się na 3 przystanku, następny zjawia się po 45 minutach...

Koniec końców szczęśliwie docieram do celu i po krótkim spacerze wlewam w siebie winko z niejaką Bałdycką.
Winko winkiem, a Dublin? Nie ukrywam, podoba mi się, zarówno pod względem architektonicznym jak i rzeźby terenu wokół niego. Szczerze powiedziawszy dziwnym by było gdyby mi się nie podobał po beznadziejnie płaskim i nudnym krajobrazie południowo-zachodniej Anglii, jak i prawie tak samo nudnym Bristolu.

Jednak nie o architekturze ani krajobrazie chcę powiedzieć. Pierwsza rzecz jaka rzuciła mi się w oczy podczas zwiedzania to wszechobecność rodaków. Przemierzając dublińskie ulice czuję się niemal jak w domu. Na ulicach ciągle słychać polski język, polski śmiech, widać polskie gęby, głowy sobie nie dam uciąć, ale wydaje mi się, że więcej słychać tu polskiego niż angielskiego - pomimo faktu, że językiem urzędowym w Irlandii ciągle jest angielski ;)
Jest to jeden z niewielu przypadków, w których patrząc na statystyki nie mam wrażenia, że pan i jego pies nie mają po trzy nogi. Powiem więcej, liczby opisujące skalę emigracji zarobkowej polaków, choć dość zatrważające, nie są w stanie oddać obrazu tego zjawiska, w taki sposób w jaki może to zrobić 30 minutowy spacer ulicami Dublina, Londynu. Po takich dużych miastach można się tego spodziewać, prawda? Zgadnijcie ile czasu upłynęło, zanim spotkałem rodaków w turystycznym miasteczku na południowo zachodznim wybrzeżu Anglii? Niespełna 15 minut...

Pora na gwóźdź programu. Po skręceniu w jedną z uliczek widzę polski sklep, obok polski fryzjer - nic dziwnego - idę dalej, kolejny polski sklep, na pięterku restauracja. Spoglądam na skrócone menu wywieszone na szybie - zestaw obiadowy - nic mi to nie mówi, danie dnia, flaczki, bigos, fasolka po bretońsku + chleb gratis. Flaczki, bigos... i chleb, na pewno prawdziwy chleb, nie gąbka bez smaku, która prędzej spleśnieje niż zrobi się czerstwa. Flaczki - bogowie - flaczki!
Wchodzę do środka i od razu kieruję się do góry. Wita mnie zapach polskiej jadłodajni, coś pomiędzy kolonijną stołówką a barem mlecznym. Stoję i gapię się jak głupek na żarcie, kucharz za ladą zagaduje po polsku: - Co dla Pana? - Flaczki...

Nie spodziewałem się rewelacji, z uśmiechem na twarzy i pocałowaniem w rękę przyjąłbym każdy flaczkopodobny wynalazek, jaki nie raz miałem już okazję jeść w knajpach w Polsce. Kto miał wątpliwą "przyjemność" poznania angielskiej "kuchni" z pewnością wie co mam na myśli, kto nie miał i moje kulinarne bolączki są dla niego czystą abstrakcją - mogę go zapewnić, że może wierzyć mi na słowo i traktować ten fakt jako powód do szczęścia.

Pierwsza łyżka powoli wędruje do ust, przymykam oczy, smakuję powoli...
Flaczki, rzesz ty w mordę kopany, prawdziwe flaczki, gęste, tłuste, przyprawione. Nie skisła, flakopodobona galareta z kondoma, którą trzeba wrzucić do garnka i zasypać majerankiem dla poprawienia wrażeń wizualnych. Klasa. Naprawdę ktoś się postarał.
Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że będąc w Polsce ani razu nie jadłem tak dobrych flaków na mieście - podkreślam na mieście, gdyż żadne flaki nie mogą się równać flakom mojej mamy - a kto twierdzi inaczej znajduję się albo w tej skrzywdzonej części populacji, która nie jadła flaków mojej mamy, lub też flaków w ogóle nie jada. Nikt nie jest doskonały...
Jem powoli, rozkoszując się każdą łyżką, jest pięknie, chyba mógłbym się popłakać...

I dla takich chwil warto żyć. To są właśnie te chwile, które pamięta się aż po kres dni... Esencja życia - małe katharsis możliwe dzięki czemuś tak banalnemu jak konsumpcja miski flaczków.

08 kwietnia 2007

Pieprzone five o` clocki.

Ignorancja to rozkosz.
Ciężko mi nie zgodzić się z tym twierdzeniem, zwłaszcza podczas przelotnych momentów, w których z nutą zazdrości spoglądam na pławiące się w błogiej nieświadomości masy, dla których źródłem szczęścia jest polifoniczny dzwonek.
Chwile, w których brzemię świadomości nazbyt daje się we znaki, w których uciekam w abstrakcję pod tytułem: co by było gdyby. Jest to zawsze niezwykle krótka wizja, która odchodzi równie szybko jak przyszła.

O ile zawsze byłem świadomy faktu, iż ignoranci byli, są i zapewne będą w zdecydowanej większości - co nota bene jest potwierdzeniem tezy, iż z głupotą i bogowie walczą nadaremno - to nie sądziłem, że istnieje naród niemal całkowicie oddany hołdowaniu wcześniej wspomnianej tezie.

Myślę, że nawet średnio domyślny czytelnik wie o jaki naród się rozchodzi.
Tak, chodzi o tych pociesznych wyspiarzy, którzy z bliżej nieznanych mi powodów jeżdżą po lewej stronie drogi, mają od groma dziwnych miar, które nazywają imperialnym i jak na mój gust to sami się nie do końca w nich rozeznają, a w łazience, tudzież w kuchni oddzielny kran na zimną i gorącą wodę. O ile jazdę po lewej stronie, inne jednostki miar i cała masę innych fanaberii nad którymi nie mam zamiaru się rozpisywać można ewentualnie tłumaczyć chęcią bycia oryginalnym, to niestety dla zjawiska kranów, pomimo wytężonych rozmyślań, nie znalazłem choćby wpół logicznego wytłumaczenia. Chyba żeby wziąć pod uwagę chęć hartowania ciała (o co nawiasem mówiąc w życiu bym ich nie posądził) najpierw w lodowatej wodzie, a potem we wrzątku, bo przecież za cholerę nie idzie puścić sobie wody letniej - bądź tu mądry i pisz wiersze, że o umyciu twarzy nie wspomnę.

Dobrze, skoro wiadomo już, że chodzi o Anglików, to może powoli zacznę przechodzić do rzeczy.
Słysząc opowieści o nastawieniu i poziomie wiedzy tak zwanych cywilizowanych narodów do reszty świata zawsze traktowałem je z pewnym dystansem i przysłowiowym przymrużeniem oka. Jednakże rzeczywistość po raz kolejny w dość brutalny i tylko sobie charakterystyczny sposób pozbawiła mnie jednej z niewielu iluzji jakie ostały się w zakamarkach mojej świadomości.
Wszystkie opowieści, które do tej pory traktowałem na równi z syto przekoloryzowanymi anegdotkami, szybko zamieniły się boleśnie szarą i smutną prawdę.

Aby nie być gołosłownym, pozwolę sobie przytoczyć kilka wybranych, encyklopedycznych, żeby nie powiedzieć sztandarowych przykładów ignoranctwa Anglików, których miałem okazję doświadczyć od czasu kiedy przygnało mnie do ojczyzny beatelsów, kiepskiej pogody i jeszcze gorszego żarcia.

To gdzie jest ta Polska? Dobre pytanie. Gdzieś na wschód, w okolicach Rosji...
Nie będę ukrywał, geografia nigdy nie była moim konikiem, lecz w porównaniu ze stanem wiedzy geograficznej angoli to spokojnie mógłbym rozważać start w olimpiadzie :)
A więc świat wygląda tak - jest sobie Anglia i Irlandia, ocean, gdzieś hen hen za nim Ameryka, na południu jest Francja a potem zazwyczaj długo nic i Rosja, przepraszam niekiedy pomiędzy znajdują się Niemcy, lecz nie zawsze. Byłbym zapomniał, zdarza się, że Szwecja leży pod Francją. Generalnie rzecz biorąc mapa geopolityczna świata w oczach przeciętnego Anglika wygląda dość zabawnie, o ile w ogóle wygląda.
Dla ścisłości dodam, że są miejsca, których położenie nie jest dla Anglików zagadką, są to mianowicie ich ulubione miejsca spędzania urlopu - Gran Canaria, Ibiza i Tajlandia.
Będąc przy ciekawostkach geograficznych wspomnę, że istnieją tu osobniki, którym się wydaje, że Polska była, lub być może w jakiś sposób jest częścią Rosji i że Polacy mówią po rosyjsku.

Znacie takie pojęcie jak "katalog wiedzy zbędnej" ?
Moim zdaniem Anglicy wyszli z założenia, iż większość dostępnej wiedzy można z powodzeniem umieścić w tymże katalogu.
Znajomość języków? Niby fajny bajer, ale po co uczyć się języków skoro "wszyscy" znają angielski, a jeśli nie znają to najwyższy czas aby poznali. Na tym jednak się nie kończy. Uwaga, uwaga! Mała przestroga dla wszystkich naiwnych, którzy pragną podszlifować swój angielski, lub też się go nauczyć. Paradoksalnie Anglia jest z jednym z ostatnich miejsc w jakich można to zrobić. Dlaczego? Dlatego, że praktycznie rzecz biorąc tu nie do końca mówi się po angielsku i wcale w tym momencie nie mam na myśli różnic pomiędzy tak zwanym british english a text book english. Język, którym posługuje się większość Anglików jest specyficznym bełkotem okraszonym dużą ilością kolokwializmów, często o charakterze stricte regionalnym, że nie wspomnę o nagminnym gwałceniu zasad gramatyki. Na tym jednak nie koniec, aby było jeszcze ciekawiej dochodzą do tego akcenty, dzięki którym szkot nie rozumie londyńczyka i vice versa. Bywa to rzecz jasna zabawne, lecz jak się pewnie domyślacie nie ułatwia życia.
Tak więc jeśli chcecie uczyć się angielskiego - róbcie to w szkołach i na kursach - dzięki temu możecie mieć pewność, że będziecie mogli się porozumieć także poza granicami UK. Smutne aczkolwiek prawdziwe, przeciętny mieszkaniec wysp mówiący poprawną angielszczyzną na 90% jest obcokrajowcem, że nie wspomnę o kilku przypadkach, w których usłyszałem od anglika, że mówię po angielsku lepiej od niego. Nieco to żenujące, jednak prawdziwe.
Irytujące jest ich podejście do sprawy, które sprowadza się do przeświadczenia, iż każdy rozumie, lub też powinien rozumieć ich bełkot.

Kolejną niezwykle interesującą kwestią jest angielska wizja świata, zarówno w kwestiach bieżących jak i przeszłych. Dane już mi było dowiedzieć się, że Anglia przystąpiła do II wojny światowej po to aby ratować Polskę, a że z tym ratowaniem delikatnie się spóźniła było spowodowane tym, że musiała się najpierw uzbroić.
Sposób w jaki ukształtował się układ sił i wpływów po drugiej wojnie, łącznie z faktem rozpostarcia przez matkę Rosję parasola realnego socjalizmu nad sporą częścią Europy nie miało nic wspólnego z postawą Anglii i innych państw, które nota bene rozdawały karty w tej niezbyt dla nas szczęśliwej rozgrywce. To jakoś tak po prostu wyszło. Być może moja wiedza z zakresu historii zaczęła po latach kuleć, może nigdy nie była na wystarczającym poziomie, nie wiem.... Nie zmienia to faktu, że powyższe tezy pozostawię bez komentarza.

Wspomniałem o wizji świata, heh, tu też jest ubaw po pachy. Można powiedzieć, że Anglicy są dość patriotycznie nastawionym narodem. Nie w tym nic złego. Co nie zmienia faktu, iż przednio ubawiłem się, gdy usłyszałem, że Anglia rządzi światem (sic!). Bez komentarza.

Jako, że te i wiele innych przykładów wybitnej ignorancji można by przytaczać jeszcze długo, zakończę ten post swoim prywatnym numerem jeden.
And the winner is...
Jak się domyślacie nie wiedziałem czy mam się śmiać czy płakać, gdy usłyszałem, że w Anglii panuje komunizm.
Tak, komunizm. Dlaczego? Dlatego, że w tym kraju ucisku i zniewolenia rząd poprzez system prawa mówi ludziom co mogą, a czego nie mogą robić i co gorsza karze płacić za wywóz śmieci, czego nie robi z częstotliwością, która satysfakcjonowałaby uciśniony naród angielski. Do pytania co należy zrobić w takiej sytuacji, poza śmiechem i płaczem szybko dodałem sobie bicie po tępej łepetynie deską z dużą ilością zadr, opcjonalnie gwoździ. Jako komentarz do tego genialnego stwierdzenia, pragnę powiedzieć, że szczerze życzę każdemu Anglikowi, który się z nim identyfikuje, aby dane mu było pożyć w warunkach realnego socjalizmu choćby przez pół roku, najlepiej aby to było jeszcze za czasów stalinowskich.

Czy jednak cena świadomości nie bywa zbyt wysoka? Bardzo ciężko mi jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Jednak za każdym razem, gdy je sobie zadaję, odpowiedź jest ta sama: "I pay it gladly".

23 marca 2007

We don`t need no education.

Ucz się, bo jak nie będziesz się uczył to skończysz z miotłą zamiatając ulice...

Ilu z Was słyszało tę lub podobną przestrogę?
Jestem pewien, że wielu.

A więc uczmy się, pilnie i systematycznie, nie opuszczajmy lekcji, zbierajmy dobre stopnie, dolewajmy oliwy mądrości do kaganka oświaty.


Przecież to nasza przyszłość, a tylko solidna edukacja może nam zagwarantować dobrą pracę i dostatni byt.

Wróć...
Coś tu się chyba zagubiło w tłumaczeniu. Dobre stopnie, świadectwa z paskiem, średnia, studia, kursy, języki, praktyki, a co potem? 1200 brutto? To żeśmy zaszaleli. Jak szlag. To chyba jakiś żart.
Nikt się nie śmieje.

Nie dziwota, bo w tym nie ma nic śmiesznego. Rzesze dobrze wykształconych, inteligentnych ludzi wypruwających sobie flaki za 1200 lub mniej, bezrobotnych, bez większych szans na "normalne" życie. Za mało by wyżyć, za dużo by umrzeć... Młodość w bibliotekach i wszystko jak krew w piach.

Zaraz krew, heh. Cóż to za obraz beznadziei i rozpaczy maluje nam ten sfrustrowany pan?
A i pewnie są i tacy, którym się "udało". Bogaci rodzice, znajomi, którzy znają ludzi, którzy znają ludzi, zawsze jakaś ciepła posadka się znajdzie, a czemu by nie. Wydziały karier, 2 kierunki, 3 praktyki, brak czasu na sranie. Opakowani w folię półinteligenci, których największym atutem jest wchodzenie w dupę bez wazeliny. Spokojnie, odbiją sobie pompując ego służbowym telefonem, gajerem od bossa i kreskami na firmowych bankietach.
Koloryzuję? Rozejrzyj się dookoła.

Emigracja... Ilu nas już wyjechało? Idzie w miliony. Magistrzy, doktorzy, specjaliści - podajemy kawę, sprzątamy, prowadzimy autobusy, dmuchamy w gwizdek na stacjach kolejowych, stoimy za barami, pilnujemy marketów, kładziemy cegły - zarówno tu jak i w kraju jedyne co możemy zrobić z naszymi dyplomami i dyplomikami to podetrzeć sobie dupę.

Nie wiem jak Wy, ale ja czuję się oszukany... lub coś w tym guście.
Nie, nie mam do nikogo pretensji, poza sobą.

Co nie zmienia faktu, iż w tym miejscu pragnę pozdrowić środkowym palcem skurwysynów, którzy mają czelność nazywać się pracodawcami, może za następne 2 miliony magistrów obudzicie się z ręką w nocniku? Zresztą co ja o magistrach, podobno w zeszłe lato brakło kelnerów. Albo i nie. Przecież zawsze można zatrudnić emigrantów, którzy jeszcze pocałują w rękę...

Mogłem częściej chodzić na wagary :)

17 marca 2007

Nie Pytaj O Polskę....

Czy trawa jest zieleńsza po drugiej stronie wzgórza? Jest...

Cóż jednak z tego.
Teraz wiem, że niewiele, wiem, że nawet najzieleńsza trawa, za najwyższym wzgórzem, nigdy nie zastąpi mi tego kawałka nieba, który został tysiące kilometrów stąd.

Ulice, drzewa, latarnie, zaułki, twarze ludzi, tysiące wspomnień, parki, skwery, brudne dworce, smak chleba i zapach wiosny, którego, ku mojemu zdziwieniu nie mogę tu uświadczyć - wszystko to oraz tysiące obrazów przemyka mi co dzień przed oczami....

Dlaczego?
Po przygodę, zmienić klimat, po pieniądze... Pieniądze... Teraz mogę się tylko z tego śmiać, przez łzy.
Dlaczego?
Sam już nie wiem...

Czy czeka? Czy wybaczy?

Choć nie w niej, to ciągle z nią...

Nie pytaj mnie, nie pytaj mnie....