Wskazówka zegara obojętnie przesuwa się do przodu, mija kolejna minuta, gdzieś w okolicach lewego ucha słyszę - nie robisz się młodszy...
Wiem, mruczę do siebie w myślach, zaraz potem zaczynają zalewać mnie obrazy z przeszłości.
Ci, których znałem, ci których wydawało mi się, że znam i ci, których już nie poznam. Większość z nich daleko, lub nie wiadomo gdzie, ale z pewnością daleko. Jak to mawiają w rozjazdach, jedni za pracą, drudzy za przygodą, trzeci pewnie sami nie wiedzą za czym... Coraz trudniej się spotkać, ba, czasem nawet zdzwonić, Twoje zdrowie - do słuchawki...
Chwilę potem pojawia się przykra świadomość, że większość rzeczy dane jest nam docenić dopiero, gdy staną się wspomnieniem. Tęsknota za latami beztroski, pozbawionymi realnych zmartwień, gdy poznawaliśmy świat, kiedy nie spoglądałem tak często na zegarek i potrafiłem się dziwić.
Jakie to banalne, oklepane, na kilometr trącące frazesem, jednak prawdziwe, aż chce się rzecz - coraz prawdziwsze. Aż strach pomyśleć co będzie potem, do cholery, przecież ja nie jestem wcale stary...
Nie robisz się młodszy...
Zgodnie z odwiecznym porządkiem dziejowym, młodzi gniewni sukcesywnie zamieniają się w starych wkurwionych. Praca, mieszkanie, rachunki, rodzina, odwieczna rzeźba gównie, używki, praca, rzeźba w gównie i jakoś się toczy. Niektórzy szukają ucieczki, niektórym z tym dobrze, niektórzy z niczego nie zdają sobie sprawy, pewnie są też i tacy, którym się wydaje, że ich gówniana rzeźba kiedyś zamieni się w złoto. Najprawdopodobniej jednak z czasem nawet muchy zaczną ją omijać szerokim łukiem.
Żal, tęsknota.... Dziwny rodzaj tęsknoty. Nie klasyczny, chyba pierwotny, zakodowany w genach. Cichy głos z wewnątrz, który z cierpliwością kropli wody spadającej na skałę, drąży duszę, by w końcu uderzyć w punkt ukryty w jej najgłębszych czeluściach, wtedy przeradza się krzyk.
Krzyczy.
Chcę być WOLNY!!!
Drze ryja, pokrzykuje, wyje, nie daje spać, nie daje spokoju.
Gdzie szukać tej wolności? Do cholery!!!
Chcę go przekrzyczeć. Bezskutecznie.
Kolejny raz popadam w błędne koło rozmyślań i dyskusji z samym sobą, szukam odpowiedzi. Zazwyczaj coś znajduję, nie jestem jednak do końca pewien czy są to odpowiedzi, raczej zbitek przykrych wniosków i refleksji na temat życia i samego siebie.
Może to takie pół-odpowiedzi, no w każdym razie zawsze coś - pocieszam się.
Szukam tej utraconej wolności, której nigdy nie posiadłem, szukam jej codziennie. Czasem udaje mi się odnaleźć jej skrawki. Wałęsają się tu i ówdzie zręcznie wplecione to w podmuch wiatru, to w zachód słońca, gwieździste niebo, lub zapach wiosennej nocy.
Czy tylko to mi pozostało? Łapczywie łapać chwile, karmić się okruszkami...
Gdzieś tam musi być przecież suto zastawiony stół, z którego można jeść i pić do woli. Trzeba go tylko znaleźć. Sprzedać wszystko i ruszyć przed siebie. I iść, i iść, i iść...
Tylko dokąd? Po prostu przed siebie, czy "do ciemnego kresu"?
Choć klapki kołyszą się i skrzypią poruszane wiatrem wytworzonym przez wewnętrzny skowyt to jeszcze kilka twardo się trzyma. Trzymają mnie. Pewnie do czasu.
Ja tymczasem zadaję sobie kolejne pytanie. Czy do jasnej cholery nie lepiej by było sobie przyspawać tych klapek, zalepić klejem, zabić deskami i mieć święty spokój?
Być jak "oni".
Sprzedać się, zlicytować. Nosić ze sobą pudełko z wazeliną i zawsze gotowy do lizania dup jęzor. Zamienić się na służbowy telefon, samochód wraz z miejscem na parkingu firmy. Upajać się błogim status quo jakie zgotowało nam społeczeństwo, poglądów najlepiej nie mieć, no poza tymi jedynie słusznymi rzecz jasna - te zawsze warto mieć. Zaczynać rozmowę w towarzystwie od tego ile się zarabia... Doznawać niebiańskiej rozkoszy, gdy staje ci wówczas, gdy możesz pomiatać innymi oraz spoglądać z góry na wykonujących niegodnie aristoi zawody - w szczególności, gdy jest to ktoś znajomy - orgazm gwarantowany. Istna idylla.
Można też nieco bardziej minimalistycznie. Taka opcja dla mniej ambitnych lub bardziej leniwych. Jakaś tam praca - bo rachunki się same nie płacą, jakaś tam żona - bo już był najwyższy czas i była akurat pod ręką - hipoteka na tysiąc lat bo przecież ceny astronomiczne a zarabiasz bardzo przyziemnie, i dziecko albo i dwójka - no bo jakby inaczej. I co? No jesteś kurwa poprawna i prawomyślna komórka społeczna, jak butem w ryj strzelił. Jakoś tam sobie żyjesz, wegetujesz, nie wiem. Idylli ciąg dalszy.
Mam wrażenie, że "oni" wcale nie musieli sobie zabijać czegokolwiek deskami, bo po prostu nie było czego. Wbrew pozorom okno bardzo łatwo można zastąpić judaszem.
A ja tymczasem, prawdę powiedziawszy czekam jak ta dupa, aż zerwie się właśnie Ta klapka. Obym tylko nie skończył z otwartymi klapkami i ręką w nocniku. Coś mi podpowiada, że mogłoby to być niezbyt miłe doświadczenie.
Wiem, mruczę do siebie w myślach, zaraz potem zaczynają zalewać mnie obrazy z przeszłości.
Ci, których znałem, ci których wydawało mi się, że znam i ci, których już nie poznam. Większość z nich daleko, lub nie wiadomo gdzie, ale z pewnością daleko. Jak to mawiają w rozjazdach, jedni za pracą, drudzy za przygodą, trzeci pewnie sami nie wiedzą za czym... Coraz trudniej się spotkać, ba, czasem nawet zdzwonić, Twoje zdrowie - do słuchawki...
Chwilę potem pojawia się przykra świadomość, że większość rzeczy dane jest nam docenić dopiero, gdy staną się wspomnieniem. Tęsknota za latami beztroski, pozbawionymi realnych zmartwień, gdy poznawaliśmy świat, kiedy nie spoglądałem tak często na zegarek i potrafiłem się dziwić.
Jakie to banalne, oklepane, na kilometr trącące frazesem, jednak prawdziwe, aż chce się rzecz - coraz prawdziwsze. Aż strach pomyśleć co będzie potem, do cholery, przecież ja nie jestem wcale stary...
Nie robisz się młodszy...
Zgodnie z odwiecznym porządkiem dziejowym, młodzi gniewni sukcesywnie zamieniają się w starych wkurwionych. Praca, mieszkanie, rachunki, rodzina, odwieczna rzeźba gównie, używki, praca, rzeźba w gównie i jakoś się toczy. Niektórzy szukają ucieczki, niektórym z tym dobrze, niektórzy z niczego nie zdają sobie sprawy, pewnie są też i tacy, którym się wydaje, że ich gówniana rzeźba kiedyś zamieni się w złoto. Najprawdopodobniej jednak z czasem nawet muchy zaczną ją omijać szerokim łukiem.
Żal, tęsknota.... Dziwny rodzaj tęsknoty. Nie klasyczny, chyba pierwotny, zakodowany w genach. Cichy głos z wewnątrz, który z cierpliwością kropli wody spadającej na skałę, drąży duszę, by w końcu uderzyć w punkt ukryty w jej najgłębszych czeluściach, wtedy przeradza się krzyk.
Krzyczy.
Chcę być WOLNY!!!
Drze ryja, pokrzykuje, wyje, nie daje spać, nie daje spokoju.
Gdzie szukać tej wolności? Do cholery!!!
Chcę go przekrzyczeć. Bezskutecznie.
Kolejny raz popadam w błędne koło rozmyślań i dyskusji z samym sobą, szukam odpowiedzi. Zazwyczaj coś znajduję, nie jestem jednak do końca pewien czy są to odpowiedzi, raczej zbitek przykrych wniosków i refleksji na temat życia i samego siebie.
Może to takie pół-odpowiedzi, no w każdym razie zawsze coś - pocieszam się.
Szukam tej utraconej wolności, której nigdy nie posiadłem, szukam jej codziennie. Czasem udaje mi się odnaleźć jej skrawki. Wałęsają się tu i ówdzie zręcznie wplecione to w podmuch wiatru, to w zachód słońca, gwieździste niebo, lub zapach wiosennej nocy.
Czy tylko to mi pozostało? Łapczywie łapać chwile, karmić się okruszkami...
Gdzieś tam musi być przecież suto zastawiony stół, z którego można jeść i pić do woli. Trzeba go tylko znaleźć. Sprzedać wszystko i ruszyć przed siebie. I iść, i iść, i iść...
Tylko dokąd? Po prostu przed siebie, czy "do ciemnego kresu"?
Choć klapki kołyszą się i skrzypią poruszane wiatrem wytworzonym przez wewnętrzny skowyt to jeszcze kilka twardo się trzyma. Trzymają mnie. Pewnie do czasu.
Ja tymczasem zadaję sobie kolejne pytanie. Czy do jasnej cholery nie lepiej by było sobie przyspawać tych klapek, zalepić klejem, zabić deskami i mieć święty spokój?
Być jak "oni".
Sprzedać się, zlicytować. Nosić ze sobą pudełko z wazeliną i zawsze gotowy do lizania dup jęzor. Zamienić się na służbowy telefon, samochód wraz z miejscem na parkingu firmy. Upajać się błogim status quo jakie zgotowało nam społeczeństwo, poglądów najlepiej nie mieć, no poza tymi jedynie słusznymi rzecz jasna - te zawsze warto mieć. Zaczynać rozmowę w towarzystwie od tego ile się zarabia... Doznawać niebiańskiej rozkoszy, gdy staje ci wówczas, gdy możesz pomiatać innymi oraz spoglądać z góry na wykonujących niegodnie aristoi zawody - w szczególności, gdy jest to ktoś znajomy - orgazm gwarantowany. Istna idylla.
Można też nieco bardziej minimalistycznie. Taka opcja dla mniej ambitnych lub bardziej leniwych. Jakaś tam praca - bo rachunki się same nie płacą, jakaś tam żona - bo już był najwyższy czas i była akurat pod ręką - hipoteka na tysiąc lat bo przecież ceny astronomiczne a zarabiasz bardzo przyziemnie, i dziecko albo i dwójka - no bo jakby inaczej. I co? No jesteś kurwa poprawna i prawomyślna komórka społeczna, jak butem w ryj strzelił. Jakoś tam sobie żyjesz, wegetujesz, nie wiem. Idylli ciąg dalszy.
Mam wrażenie, że "oni" wcale nie musieli sobie zabijać czegokolwiek deskami, bo po prostu nie było czego. Wbrew pozorom okno bardzo łatwo można zastąpić judaszem.
A ja tymczasem, prawdę powiedziawszy czekam jak ta dupa, aż zerwie się właśnie Ta klapka. Obym tylko nie skończył z otwartymi klapkami i ręką w nocniku. Coś mi podpowiada, że mogłoby to być niezbyt miłe doświadczenie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz